20 lis 2008

Moje błędy cz. 2

Dzisiaj pora na konkretne przykłady moich najgorszych błędów. Podaję je po to aby pokazać, że nauka może być trudna i kosztowna i jak łatwo jest podchodząc do giełdy niby racjonalnie stracić głupio pieniądze. Nie boleję jednak nad nimi bardzo - nauka musi kosztować, tylko taka jest naprawdę wartościowa. Lepiej jest stracić je w ogniu walki i zdobyć przy tym doświadczenie niż wydawać na głupie kursy pseudofachowców lub na stosy książek mówiących wciąż to samo (najczęściej że dobrze jest kupić tanio i sprzedać drogo, dziękuję - to akurat wszyscy i tak wiedzą). Nie zrozumcie mnie źle - czytanie i zdobywanie wiedzy jest dobre i popieram takie podejście jednak nie zastąpi samodzielnie zdobytego doświadczenia.

1. Debiut NewConnect, Digital Avenue. W pierwszej części błędów opisałem owczy pęd jaki kierował mną podczas debiutu rynku NC. Spośród debiutujących spółek zdecydowałem się właśnie na DA jako że spółka ta działa na rynku tak przecież ekscytujących nowych technologii. Jest też właścicielem kilku portali co stanowi już pewną w miarę konkretną wartość (w porównaniu z wieloma spółkami NC, które opierają się głównie na ładnych planach). The last but not the least właścicielem największego pakietu akcji jest prężnie działające MCI. Sądziłem że będzie chciało dużo zarobić i "napompuje" kurs. DA to nie jest beznadziejna spółka, jednak patrząc z dzisiejszej prespektywy można ocenić, że cena emisyjna była przesadzona. A jeszcze bardziej ceny jakie spółka osiągała w dniu debiutu. Ja kupiłem ją za 38zł (obecnie odpowiada to cenie 3.8zł ze względu na split). I wszystko byłoby w miarę ok gdybym w porę sprzedał. Dobre założenia mogą się nie sprawdzić - nikt nie jest nieomylny. Jednak w miarę upływu czasu moje postanowienie o cięciu strat uległo w przypadku tej spółki stopniowej degrengoladzie. Najpierw założyłem sobie, że to jest NewConnect i tu zmienność jest większa więc i stop loss powinien być większy. Ok - niech będzie 10%. Potem "tymczasowo" rozszerzyłem go do 15%. No bo przecież jest debiut i wszyscy wkrótce rzucą się na akcje. Na razie nie rzucają się, bo czekają kilka dni aż rynek się rozkręci. Niestety kurs spadał choć pojedyncze inne spółki urosły co jeszcze gorzej ustosunkowało mnie do sprzedaży waloru. Spadały też obroty co powinno być dzwonkiem ostrzegawczym: nie ma i nie będzie komu kupować, a ci co dostali akcje na początku będą chcieli je przecież sprzedać. Potem szkoda było mi sprzedawać ze stratą 20% tym bardziej, że wciąż nie wierzyłem w trwałość tendencji spadkowej. Spadki trochę wyhamowały w końcu w okolicy 29 zł. 28zł to cena emisyjna - nie wierzyłem że cena akcji może spaść poniżej. Jednak spadła. Przez jakiś czas czekałem aż wróci powyżej już w tym momencie planując sprzedaż i wyjście z jak najmniejszą stratą. Jednak cena nie wróciła i spadała nadal. Kiedy przebiła 20zł przestałem się interesować już dalej tym pakietem. Strata była tak duża, że dalsze straty przestały mieć przy niej znaczenie. Kurs potem spadał dalej, dno osiągając gdzieś poniżej 15zł, już nawet nie pamiętam. Sprzedałem w końcu na odbiciu na poziomie ok 19zł głównie po to aby zaliczyć stratę w roku podatkowym 2007 i żeby odblokować choć część utopionej gotówki. Stratę ok 50%, dobrze że kwota nie była wysoka. Nawiązując do pierwszej części Moich błędów, w tej transakcji popełniłem błędy nr 1, 4 i po części 6.

2. Prawa poboru Masters. Pod koniec roku 2007 postanowiłem pospekulować na prawach poboru Mastersa i kupiłem je po 3 gr. za niewielką w sumie kwotę 600zł. Transakcja ta była zupełnie bez sensu, bo ... nie popatrzyłem kiedy kończy się notowanie pp i potraktowałem je jako jeszcze jedną spółkę groszową. Pomyślałem sobie, że kwota jest mała, więc nie ryzykuję wiele. To stało się początkiem jednej z najdłuższych, najbardziej bezsensownych i najbardziej stratnych z moich transakcji. Kiedy pp spadły do 1 gr i nikt nie chciał ich już kupować najpierw postanowiłem poczekać - a nuż za chwilę je sprzedam. Po czym kolejnego dnia już zakończył się obrót nimi... Wtedy wpadłem w małą panikę, aby nie stracić całej kwoty 600zł musiałem zapisać się na akcje nowej emisji. Było już trochę późno na myślenie, ale mogłem w tym momencie jednak chociaż spróbować zastanowić się nad sensownością tego kroku. Zapis wymagał bowiem wydania kolejnych 1500zł i objęcia akcji nowej emisji za 15gr. Razem z kosztami praw poboru wychodziła mi cena 21 gr za akcję. W tym momencie wydawało się to jednak bezpieczne jako że akcje Mastersa były notowane mniej więcej na podobnym poziomie za ok 21-24gr. Niestety, znów dało o sobie znać to, że nie znałem dokładnie reguł gry. Nowe akcje zostały zintegrowane ze starymi i dopuszczone do obrotu dopiero kilka miesięcy później - już po styczniowych spadkach. Cena akcji Mastersa spadła do ok 17-18 gr. przy czym realne było sprzedanie za 17, bo na 18 była dość spora kolejka. Powinienem w tym momencie sprzedać te akcje realizując stratę 400zł. Niestety tak się nie stało. Dziwne zawirowania jakie stały za moim wejściem na tę pozycję spowodowały że działałem bez planu. Nie wiedząc kiedy sensownie sprzedać akcje postanowiłem przyjąć postawę "aktywnego wyjścia", czyli sprzedać za 1-2 gr powyżej danej ceny. Miałoby to sens gdyby cena rosła. Gdy to się nie sprawdziło próbowałem sprzedać za cenę "bieżącą". Niestety i to się nie sprawdziło, bo na cenę aktualną stale była kolejka i w dodatku cena ta ciągle spadała. Przy ok 14 groszach uwierzyłem z kolei, że "taniej już być nie może". Ale było wciąż taniej i taniej. Wciąż nie mogąc pogodzić się z dużą i powiększającą się stratą zacząłem czekać ze sprzedażą na odbicie. Poniżej 10 gr. przestało mi zależeć i zostawiłem akcje na długi okres. Tymczasem spadły one aż do 7 gr zahaczając czasem o 6gr. Wtedy podjąłem w końcu trudną i jedyną w miarę sensowną decyzję - sprzedałem. Doszedłem do wniosku, że te 700zł które utopione jest w Mastersie jest wciąż cenne i wartościowe i użyte gdzie indziej może przynosić zysk. Poza tym Masters może jeszcze bardzo długo leżeć w okolicach 6-8 groszy a nawet kto wie, spaść do 5 gr. Skoro spadł z ok 20gr (a wcześniej był wart dużo więcej), to wszystko jest możliwe. To było jakieś dwa miesiące temu. I faktycznie, Masters nadal waha się pomiędzy 6, a 7 groszy. Podsumowując: w transakcji tej straciłem 66% z zainwestowanych 2100zł, czyli 1400zł. W dodatku zamroziłem ten kapitał na 10 miesięcy - mógł w tym czasie przynosić zyski. Oto jak ważne jest rozumienie zasad gry oraz cięcie strat. Numerki błędów z poprzedniego wpisu to: 1, 2 (20 gr to wartość po ciężkich spadkach), 3, 5, 6 (kolejka do sprzedaży na Mastersie bywa długa - płynność nie jest więc zadowalająca pomimo sporej ilości transakcji dziennie).

3. Groszówki - Mewa. Zafascynowany możliwością szybkiego i dużego zysku bawiłem się przez pewien czas spółkami groszowymi. Ostatnią z nich, która definitywnie zakończyła mój związek z nimi była i jest Mewa. Dlaczego nadal jest, o tym za chwilę. Kupiłem akcje Mewy po 3 gr. za niewielką na szczęście sumę 500zł sądząc, że maksymalna strata jest z góry znana i wynosi 66% czyli ok 330zł. Za to inwestycja taka daje mi praktycznie nieograniczone możliwości zysku. Gdy cena spadła do 1 gr nie przejmowałem się - niżej spaść się nie da. Trafiłem jednak na kiepski okres walki zarządu giełdy ze spółkami groszowymi. Mewa trafiła na listę alertów i na podwójny fixing. Liczba chętnych do spekulacyjnego kupna spadła drastycznie w ciągu dosłownie dnia o jakieś 95%. Za to została ogromna liczba chętnych do sprzedaży. I teraz okazało się, że co prawda nominalnie spółka nie może być tańsza niż 1 grosz, ale rynek może ją wyceniać niżej. W takich okolicznościach akcji spółki po prostu nie da się sprzedać, bo kolejka do sprzedaży liczy sobie kilkaset milionów akcji podczas gdy chętnych do zakupu jest nie więcej niż na kilkaset tysięcy dziennie. Przy takich obrotach jeśli nic się nie zmieni będzie się czekać w kolejce... kilka lat (a na 2 fixingach nie ma zleceń PKC, co by z resztą też nic nie zmieniło, bo gdyby były, to pewnie wszyscy zgłosiliby takie właśnie zlecenia). Jak do tej pory nikt na giełdzie nie robił odwrotnego splitu, nie ma zdaje się nawet takich technicznych możliwości, ale dla takich spółek jak Mewa GPW będzie kiedyś musiało to wprowadzić, bo sytuacja jest absurdalna. No, przepraszam, jest jeszcze rozwiązanie takie, że firma skupi trochę swoich akcji i je umorzy. Na to na razie się nie zanosi, dlatego zapisałem sobie całą kwotę na stratę. Czyli 100% i 500zł. No cóż, bywa - na przyszłość zapowiedziałem sobie aby nigdy nie kupować spółek z których nie da się wyjść sensownym stop lossem, a groszówki z definicji są właśnie takie. Gdy 1 grosz to 33% to jak założyć SL? Popełnione błędy to 5 i 6.

Tak przedstawiają się moje najgorsze błędy. Opisuję je po to aby nikt ich nie powtórzył, ale także trochę dla samego siebie, aby mocniej je sobie zapamietać i wbić do głowy reguły i antyreguły.

Dla przeciwwagi w kolejnym wpisie przedstawię swoje sukcesy. Nie jest przecież tak, że przez ostatnie półtorej roku tylko traciłem. Nad błędami trzeba było jednak pochylić się najmocniej po to aby w przyszłości popełniać ich mniej.

13 lis 2008

Moje błędy cz. 1

Zbliża się już chwila, gdy na moim rachunku w biurze maklerskim znajdzie się suma 10 tys. zł. Punkt ten uznaję za symboliczny moment zakończenia nauki i rozpoczęcia gry nieco bardziej poważnie. Oczywiście nie będzie to oznaczać przykładania wagi wyłącznie do stopy zwrotu - systematyczne oszczędzanie i zasilanie konta nowymi sumami nadal będzie istotną częścią budowy mojego kapitału. Chciałbym jednak na operacjach giełdowych co najmniej nie tracić, a lepiej byłoby zarabiać.

Okres nauki, to okres powolnej akumulacji kapitału i niestety strat. Ponieważ grałem zawsze za niewielką część dumy pozostającej mi do dyspozycji, to sumaryczne straty nie są dramatyczne. W trakcie tych 18 miesięcy straciłem łącznie ok 2 tys. zł. Nie boleję nad tym specjalnie - traktuję to jako koszty nauki. Trudno oczekiwać w życiu aby jakakolwiek cenna nauka była darmowa. Poza tym co prawda dokładna stopa zwrotu jest trudna do wyliczenia, bo wartość kapitału podlegała dużym zmianom ze względu na częste i nieregularne zasilenia, ale w dużym przybliżeniu wynosi strata wynosi ok 25-30%, co jest i tak niezłym wynikiem w porównaniu do np. WIG20, który od szczytu stracił ok 55-60%. Niestety wiele moich zagrań było kiepskich i trzeba nad nimi się chwilę zastanowić i wyciągnąć wnioski. Niektóre z nich spowodowane były zbyt małą wiedzą i doświadczeniem, ale wiele to problemy psychologiczne. Te ostatnie błędy trudniej jest wyrugować, ale cały czas pracuję nad sobą i staram się je eliminować.

W tym artykule przedstawię ogólnie rodzaje błędów, które popełniłem w ciągu ostatniego półtorej roku. Ich opis i wnioski jakie z nich wyciągam być może pomogą niektórym czytelnikom uniknąć powtórzenia tego samego. W kolejnym wpisie mam zamiar opowiedzieć bardziej dokładnie o kilku moich najgorszych transakcjach.

  1. Błąd długiego terminu, czyli jak krótkoterminowe spekulacje zmieniają się w długoterminowe "inwestycje". Stare powiedzenie giełdowe mówi, że "inwestor długoterminowy to po prostu taki spekulant, który nie sprzedał swoich akcji na czas". Coś w tym jest, chyba prawie każdy odczuł to kiedyś na swojej skórze. Gdy uparcie czeka się aż kurs się odwróci ("Przecież musi się odbić, bo..." - tu wstaw listę swoich argumentów) i nie dopuszcza się myśli o zrealizowaniu 5-15% straty (bo przecież szkoda pieniędzy), to często zostaje się z akcjami na długo i patrzy się na kolejne spadki aż do tego punktu w którym dalsze straty przestają przerażać i już nie zwracają na siebie uwagi. Wydaje mi się, że ten moment to strata 50% sumy zainwestowanej w dany walor. Wytłumaczę o co mi chodzi z tym, że kolejne straty już nie przerażają... Gdy straciliśmy połowę, to kolejny spadek ceny akcji o 50% oznacza dla nas już tylko 25% wejściowego kapitału. Dlatego tracimy coraz mniej. Co za różnica jednak skoro roztrwoniliśmy większość zainwestowanych pieniędzy i aby się odegrać musielibyśmy trafić na ponad 100% zysk! Straty trzeba ciąć jak najszybciej. Staram się teraz wciąż to sobie powtarzać. Nieważne, że jakaś teoria rynkowa ma mocne podstawy, jeśli zaczyna się nie sprawdzać, to nie dajemy jej już więcej szans tylko TNIEMY STRATY!. Taka z tego nauka. Na tym błędzie straciłem chyba najwięcej choć takich transakcji było tylko kilka. Dobrze też, że grałem zawsze tylko za małą część kapitału.
  2. Błąd kuchenny, czyli nie łap spadających noży. Szukanie dołków i szczytów, w których trend się odwróci jest bardzo kuszące. Jeśli się trafi w taki dołek i potem w szczyt, to może być to bardzo zyskowna transakcja. Tylko ile jest transakcji nieudanych... Przy łapaniu dołków można przeżyć tylko jeśli się tnie straty. Inaczej nasz kapitał umrze dość szybko (patrz punkt1). Jednak ciągłe i uporczywe wchodzenie "pod prąd" może skończyć się długą i bolesną serią małych strat. Małych, ale drenujących portfel. W końcu co jest bardziej prawdopodobne: zmiana trendu, czy jego kontynuacja? Zależy to oczywiście trochę od rodzaju trendu (długo- czy krótkoterminowy), ale jednak prawie zawsze kontynuacja jest bardziej prawdopodobna. Są przejściowe okresy, w których kierunek trendu jest niepewny, ale przez większość czasu trend jest jasny. Na przykład: obecny spadkowy trend mógł w sierpniu 2008 wydawać się jeszcze tylko korektą wzrostów, ale już w grudniu 2007 można było zidentyfikować go jako spadkowy. A jeśli ktoś nadal nie był pewien wtedy, to czy mógł mieć wątpliwości w sierpniu 2008? Wystarczy rzut oka żeby powiedzieć, że nie. Skąd więc zaskoczeni w październiku? Łapanie dołków to głównie problem psychologiczny. Wiąże się to też z chęcią ciągłego bycia na rynku i ciągłego zarabiania. Dlatego dobrze jest używać instrumentów pozwalających grać zarówno na wzrosty jak i na spadki. Wtedy łatwiej jest wyzwolić się z manii łapania dołków i grać z trendem. To była jedna z recept w moim przypadku. Po wielu długich seriach małych strat spowodowanych próbami łapania dołków oswoiłem się z opcjami (a obecnie oswajam się z kontraktami terminowymi), co spowodowało zmniejszenie ilości transakcji "łapiących noże". Nadal niestety łamię się czasem i wiem, że wciąż muszę nad sobą pracować.
  3. Błąd toksycznych praw poboru, czyli o tym, że trzeba wiedzieć w co się inwestuje. Inwestując w jakiś papier trzeba wiedzieć z czym wiąże się jego zakup. Dobrze znać reguły gry (chociaż większość) zanim zacznie się grać! Raz na przykład kupiłem prawa poboru (bo były za 1 grosz i myślałem że to świetna okazja) nie sprawdzając, że za 3 dni kończy się obrót nimi. Przez te 3 dni nie udało mi się już ich sprzedać i musiałem za karę kupić przypadające na nie akcje (aby nie stracić wydanych pieniędzy), choć wcale nie chciałem ich mieć. Z kolei zanim nowe akcje weszły do obrotu kurs spółki znacznie spadł i ostatecznie straciłem na tym więcej niż wartość tych praw poboru... Z innych rzeczy, które warto wiedzieć, to płynność waloru, mnożnik czy wielkość pakietu (kontrakty), termin wygasania (kontrakty, opcje), planowane splity i emisje akcji itp. Zanim wejdzie się choćby krótkoterminowo w jakieś akcje koniecznie należy sprawdzić takie informacje! Jeszcze lepiej jest wyznaczyć sobie kilka - kilkanaście walorów, śledzić je i inwestować tylko w nie. Przy okazji oszczędzimy sobie nieco szumu informacyjnego. Ta zasada jest zdrowa niezależnie od tego czy używamy AT, czy AF. Tej klasy błędów nie popełniłem wiele razy, jednak kosztowała mnie sporo. Natomiast uniknąłem tego typu problemów w inwestowaniu w fundusze inwestycyjne (po przeczytaniu regulaminów i zastanowieniu się nad ideą TFI zaraz skreśliłem je na zawsze, będzie jeszcze o tym wpis na blogu) oraz w opcje (opcje postrzegane są jako coś niezwykle skomplikowanego, toteż od razu podszedłem do nich analitycznie najpierw wymyślając kilka pasujących mi strategii i testując je, a następnie konsekwentnie używając ich - opcje w takich warunkach okazały się proste i zyskowne).
  4. Błąd stadny, czyli unikaj owczego pędu. Nigdy specjalnie nie interesowały mnie sugestie tzw. analityków czy porady "dobrze poinformowanych" na forach dyskusyjnych. Jednak jeden raz dałem się ponieść owczemu pędowi i magii nowości. Był to debiut rynku New Connect. Już pierwszego dnia rzuciłem się do kupowania akcji, aby nic mi nie umknęło (dałem się nabrać na mit odjeżdżającego pociągu). Założyłem przy tym od razu, że na tym rynku zmienność będzie zapewne duża więc nie powinienem się przejmować chwilowymi wahaniami. Zmienność była faktycznie duża, tyle że głównie w dół, a takie podejście sprowokowało błąd numer 1. Patrz też błąd numer 6 - płynność na tym rynku spadała całe tygodnie począwszy od przyzwoitej pierwszego dnia do bliskiej zeru po pewnym czasie (nie licząc spółek, które akurat debiutują). Malejące obroty udowadniają z resztą, że nie tylko mnie poniósł owczy pęd. Co do rynku NC to sprawa jest prosta: zarabiają głównie emitenci i ci co mają akcje przed debiutem. Wiele firm na tym rynku to krzaki, a w najlepszym razie są one kilku- (albo kilkunasto-) krotnie przecenione. Sens wchodzenia w ten rynek pojawi się dopiero gdy większość spółek spadnie o 95% i zacznie się ogólny trend wzrostowy na GPW.
  5. Błąd groszowy, czyli magia małych i dużych liczb. Wszyscy znamy te spółki z akcjami po kilka groszy: kupię po 3 grosze, sprzedam po 4 i mam 33% zysku... Nawet jeśli w kolejce trzeba stać 2-3 miesiące, to i tak super zysk! W praktyce nie jest to takie różowe a duża zmiana staje się mieczem obosiecznym. Równie dobrze może okazać się, że trzeba będzie sprzedać po 2 grosze. Szczególnie w okresie bessy powinno się dwa razy dobrze zastanowić zanim kliknie się przycisk "kupuj". Kupić jest łatwo, sprzedać trudniej. A kto nie wierzy, niech sprawdzi historię Mewy - dziś nie da się jej sprzedać za 1 grosz... Ogólnie mówiąc, to o ile w czasie hossy może mieć sens kupno "groszówek" za jakąś małą kwotę, o tyle w czasie bessy trzeba się trzymać od tego z daleka. Tak, czy inaczej, trzeba też mieć świadomość, że jest to w praktyce czysty hazard.
  6. Błąd pływacki, czyli płynność jest potęgą. Często jest tak, że szukając dobrej okazji przeglądamy wykresy dziesiątków spółek, aż w końcu trafiamy na jakiś obiecujący, który daje nadzieję na wzrost. Spółeczka jest mała i niewiele o niej wiemy, ale właśnie wystrzeliła 20% w górę i mamy nadzieję na kolejne powiedzmy 50%. Kupujemy, ale ostrożnie. Zakładamy, że jak spadnie o 10% to natychmiast sprzedajemy. Niestety wyskok był fałszywy, spółka spada jak kamień z powrotem do poprzedniej wartości, a my w panice próbujemy sprzedać i... okazuje się że arkusz zleceń po stronie kupna jest prawie pusty. Z przerażeniem widzimy, że próba sprzedaży PKC skończy się kolejnym wystrzałem o 20% tyle że w dół (razem daje to ok 36% straty - katastrofa!). Sfrustrowani tym faktem dajemy zlecenie sprzedaży po bieżącej cenie i... czekamy kilka miesięcy patrząc na niemal zerowy obrót i zsuwającą się systematycznie cenę. W końcu albo udaje nam się sprzedać po jakichś 25% poniżej ceny zakupu, albo wręcz wyrzucamy je rozpaczliwym PKC. Ewentualnie zakopujemy kapitał na wiele długich i ciężkich miesięcy stając się inwestorem długoterminowym (patrz błąd nr1). Mało płynne spółki to potencjalna trucizna i zbyt duży hazard. Przekonałem się doświadczalnie, że gra na takiej spółce uniemożliwia stosowanie jakiejkolwiek sensownej strategii. Nie daje nawet szansy na sensowne stosowanie zleceń obronnych. W czasie hossy na takich spółkach można próbować strzałów jak na loterii, ale w czasie bessy należy unikać ich szerokim kołem. Lepsza spółka o nieco mniejszych perespektywach wzrostu, ale taka, która umożliwia rozsądne wejście i wyjście w każdym momencie. Jeśli ruchy na spółkach z WIG20 są dla ciebie za małe, to już lepiej spróbuj grać na kontraktach. Ale uwaga! Kontrakt na akcje pewnej spółki może mieć o kilka rzędów wielkości mniejszą płynność niż jej akcje.
cdn.

3 lis 2008

Bajka o Kruku i Wólczance

We współczesnym kapitalizmie coraz więcej firm to wielkie grupy kapitałowe o rozproszonej formie własności. Akcje takich spółek posiadane są przez inne spółki, których akcje znajdują się w portfelu innych itd. Gdzieś na końcu znajduje się rzesza rozproszonych Kowalskich inwestujących poprzez fundusze emerytalne lub inwestycyjne albo w najlepszym razie grupy średnich inwestorów skupiających po kilka procent akcji. Słowem: brak jest faktycznego właściciela sprawującego władzę nad firmą. To, czy takie firmy są naprawdę wydajne i mogą dobrze pracować i czy są faktycznie solą wolnorynkowej gospodarki to temat na inny wpis. Tutaj mała historyjka...

Są jeszcze firmy rodzinne, których właścicielom zależy i z którymi są oni związani emocjonalnie. Nawet jeśli te biznesy rozrosły się do dużych przedsiębiorstw, to właściciele pamiętają zazwyczaj początki tworzone gdzieś w przysłowiowym garażu albo chociaż opowiadania dziadka, który zakładał firmę. W Polsce nie ma dziś niestety dobrego klimatu dla takich firm (patrz przypadek Kluski i Optimusa). Wiele z takich, które mogły by obecnie być dużymi firmami zostało zniszczonych przez państwo w czasach PRL. Również klasa średnia i warstwa prawdziwych i zaradnych przedsiębiorców zostały mocno przetrzebione przez socjalizm. Dziś Polska gospodarka to w sporym stopniu oddziały wielkich światowych koncernów. Czasem jednak trafia się zaangażowany przedsiębiorca o prawdziwym duchu walki, który jest w stanie pokonać stado wilków.

Firma Wojciecha Kruka W.Kruk powstała w XIX wieku. Przez wiele lat PRLu Krukowie nie mogli rozwinąć interesu jak wielu innych "prywaciarzy". Udało im się to w końcu dopiero na przełomie XX i XXI wieku. Firma rozrosła się do dużego biznesu, na który składa się m.in. spora sieć sprzedaży. Kruk zadebiutował także na giełdzie. Giełda to doskonała okazja na zarobienie na własnym interesie - można sprzedać drogo akcje lub wyemitować nowe. Tak też zrobił W. Kruk co skutkowało tym, że stracił bezwzględne panowanie nad swoją firmą mając mniej niż 50% akcji. Wkrótce zemściło się to na nim ...

Vistula po fuzji Wólczanka stała się sporym graczem na rynku eleganckich ubiorów dla mężczyzn (garnitury + koszule). Jednak ambitnemu prezesowi spółki to nie wystarczyło. R. Bauer wymyślił sobie sieć sklepów, w których nowoczesny biznesmen, czy przedstawiciel klasy średniej mógłby zarówno ubrać się jak i kupić sobie (lub partnerce) jakiś złoty drobiazg. Realizacja tej strategii wymagała jednak połknięcia jakiejś znanej marki jubilerskiej, najlepiej z dobrze rozwiniętą siecią sprzedaży. Wybór szybko padł na Kruka. Prezesowi Wólczanki sprzyjał także kryzys finansowy, który obniżył cenę wszystkich akcji na giełdzie nie wyłączając Kruka.

Wólczanka-Vistula zaproponowała W. Krukowi odkupienie akcji w swojej firmie, na co ten zareagował z ociąganiem mówiąc mniej więcej: "poczekajmy, ochłońmy, zastanówmy się, może niech z rok minie i wtedy wrócimy do rozmów". Być może właścicielowi sklepów jubilerskich chodziło o to, aby rynek wyszedł z kryzysu, by mógł dostać lepszą cenę za swoje akcje, nie można wszakże wykluczyć także, że na zwłokę wpłynęło emocjonalne związanie z rodzinną firmą. A może chciał więcej czasu na wymyślenie sposobu jak pozbyć się uciążliwego admiratora swoich akcji?

Prezes Wólczanki z charakterystycznym dla siebie zerowym wdziękiem powiedział Krukowi, że może spadać na drzewo, tj. mówiąc dokładniej: powiedział mu, że nie ma zamiaru czekać choćby dzień dłużej, a przejęcie odbędzie się tak czy inaczej, z nim czy też bez niego. Po czym ogłosił wezwanie na akcje Kruka na dość atrakcyjnych jak na ówczesną cenę rynkową warunkach. Na próżno apelował W. Kruk do akcjonariuszy o niepozbywanie się akcji, na próżno pisał o zyskach jakie przynosi firma... Fundusze inwestycyjne jak i wielu inwestorów indywidualnych zdecydowało się sprzedać swoje akcje. Prezes Kruka nie mając innego wyjścia w końcu również zdecydował się na sprzedaż. Gdyby został - prawdopodobnie jego głos i tak nie miałby znaczenia.

Do tej pory wszystko układało się jak to zwykle bywa przy wrogich przejęciach. Ale tym razem koniec miał być inny. Podczas gdy niejeden zainkasowawszy okrągłą sumę za swoje akcje udałby się na emeryturę w jakimś ciepłym kraju, to W. Kruk stwierdził, że nie jest jeszcze na to gotowy i woli walczyć o swój rodzinny biznes. Suma jaką uzyskał za sprzedaż akcji nie wystarczała do przejęcia Wólczanki (o kapitalizacji ok 3 razy większej od Kruka), ale była wystarczająca aby w okresie bessy giełdowej przejąć znaczące kilka procent. Dodatkowo W.Kruk przekonał kilku znajomych biznesmenów do podobnego kroku i razem uzbrojeni w spory pakiet i dobrą wizję rozwoju połączonych firm rozpoczęli rozmowy z funduszami inwestycyjnymi posiadającymi sporą część reszty akcji. Udało im się - fundusze zostały przekonane. Efektem było wywalenie na bruk dotychczasowego zarządu firmy i przejęcie go przez ludzi Kruka. Rodzinny biznes został odbity. Na koniec Kruk zapowiedział, że strategia wymyślona przez p. Bauera jest dobra i on ma zamiar ją kontynuować, ale nie przy użyciu takich metod.

Z powyższej historii wynika kilka wniosków:
  • W dzisiejszym kapitaliźmie dominuje niestety model rozproszonej własności. Nie wiadomo, kto tak naprawdę jest właścicielem, tj. tym panem, który odpowiada za ten kram. Powoduje to często, że kapitał firm przez spory czas może być trwoniony przez zarządy (nie zarządzające w końcu swoim kapitałem). Mogą to robić tak długo jak długo akcjonariusze się nie zdenerwują, a przy rozproszonym (i często słabo przywiązanym do firmy) akcjonariacie może to trwać długo. Takie przedsiębiorstwa zaczynają coraz bardziej przypominać socjalistyczne gospodarki, w których kapitał należy do wszystkich i do nikogo. Jak długo taki model może być efektywny?
  • Skomplikowana struktura akcjonariatu ułatwia niespodziewane zmiany na szczeblach zarządów firm jak i częste zmiany strategii. Często jest też tak, że zarząd do końca nie jest pewien swoich akcjonariuszy, tj. tego co mogą im przygotować za chwilę. Historię Kruka i Wólczanki można by opisać starym powiedzeniem: "Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma" ;-)
  • Kruk sprzedając swoje akcje na giełdzie wiedział czym ryzykuje. Nie mógł więc podczas wrogiego przejęcia użalać się za bardzo nad sobą i uważać za ofiarę. Sprawa jest prosta: nie masz 50% + 1 akcja, to nie jesteś prawdziwym właścicielem biznesu i nie wiesz czy ktoś za chwilę nie wysadzi cię z siodła - ma do tego prawo nawet jeśli pozostaje to kontrowersyjne etycznie.
  • Mimo to duży szacunek należy się prezesowi Kruka za odwagę, wizję i przywiązanie do rodzinnego biznesu.

Disclaimer:
blog ten
jest blogiem hobbystyczno-edukacyjnym. Jego treść nie powinna być interpretowana jako rekomendacja jakichkolwiek decyzji inwestycyjnych. Autor nie jest zarejestrowanym doradcą finansowym w Polsce, a wszelkie decyzje inwestycyjne są wyłączną odpowiedzialnością czytelnika.